Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Najnowsze recenzje
-
Balet wygląda pięknie. Smukłe ciała, delikatne ruchy, a całości dopełnia wspaniała muzyka. Jednak nie do końca zdajemy sobie sprawę z faktu, ile wyrzeczeń wymaga od tancerza jego praca. Pasja miesza się z bólem, a chęć osiągnięcia perfekcji spędza sen z powiek… • Rok 1977, Nowy Jork. Jedenastoletnia Mira jest aspirującą baletnicą. Ucieka w taniec, gdyż ma dosyć wysłuchiwania nieustannych kłótni między rodzicami. W końcu ojciec się wyprowadza, a odpowiedzialność za dom spada na barki matki Miry, wyzwolonej malarki, która nie do końca sobie z tym radzi. Młoda tancerka skupia uwagę na swoich przyszłych sukcesach. Jej mentorem (również specyficznym przyjacielem) zostaje znacznie starszy Maurice Dupont, mocno zawraca jej w głowie. Dziewczyna dostaje się do prestiżowej szkoły baletowej i wydaje się, że prawdziwa sława stoi przed nią otworem. Ale los bywa kapryśny, a Maurice pokazuje inne oblicze. Rok 2016, Ohio. Kate jest profesorem tańca w college’u. Jej poukładane życie zaczyna się psuć, gdy kobieta wdaje się w nieplanowany romans ze swoją studentką, który może poważnie zagrozić jej karierze. Na domiar złego, Kate otrzymuje dziwny list od osoby uważanej od dawna za zmarłą. Podpisany po prostu „M.”, co jednak znaczy wiele. Nadchodzi pora, aby stawić czoła demonom z przeszłości i pokonać strach paraliżujący od wielu lat… • Od wczesnego dzieciństwa uwielbiam balet i wszystko, co z nim związane. Minęło sporo czasu od kiedy sięgnęłam po książkę dotykającą tej tematyki, ale nadarzyła się okoliczność do nadrobienia zaległości. Z pewnych względów nigdy nie udało mi się zostać zawodową tancerką, aczkolwiek ciągle czerpię ogromną przyjemność z obcowania ze światem baletu, choćby za pomocą literatury. Jak tylko zauważyłam zapowiedź powieści autorstwa Wilson Sari, to wręcz automatycznie ją zamówiłam. Uwaga, opis mnie zmylił! W pozytywnym sensie. Okazało się, że taniec jest zaledwie tłem dla historii, subtelnie ukazującym swą obecność, lecz wydarzenia to przykrywają. Spodziewałam się większej dawki mojej pasji, w zamian otrzymałam świetny kawałek psychologicznego spojrzenia na utraconą niewinność. Swoją drogą, okładka absolutnie mnie zauroczyła, pięknie się prezentuje. Mimo tego, iż kojarzy się z lekkim romansem. • Akcja snuje się dość powoli, rytmicznie, nieco jednostajnie. To sprawia, że cierpliwie możemy delektować się lekturą, aczkolwiek całość została tak skonstruowana, iż na jej przeczytanie wystarczy dzień, dwa. Przypominają mi się filmy, polegające na obserwacji długich kadrów pozbawionych dialogów, a mimo wszystko nie odczuwamy znużenia, ponieważ przesuwające się obrazy trzymają w napięciu. Oto właśnie książka Sari Wilson — osobiście nie zdziwiłabym się, gdy usłyszymy o premierze ekranizacji. Jest w tym jakaś specjalna atmosfera, trudno ubrać ją w słowa. Autorka posiada swój charakterystyczny styl, co zaskakuje, biorąc pod uwagę fakt, iż mamy do czynienia z debiutem. • Tajemniczo przedstawia się narracja, prowadzona z dwóch perspektyw. Przeżycia dziewczynki i dorosłej kobiety, które się splatają i szybko zauważamy powiązania. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów fabuły, ale mogę nadmienić, że oglądamy przemianę Miry w Kate. Jak do tego doszło, już dowiecie się sami. Wilson naprawdę dobrze opisała napięcie targające tymi ludźmi, różnymi w obliczu minionych lat, a jednocześnie, w głębi serca — identycznymi, ciągle przerażonymi. Od Kate aż bije melancholia, doskonale widać bagaż jej tragicznych doświadczeń, pogubienie, pomimo pozornie poukładanych priorytetów. • Sari Wilson swoją wiedzę czerpała też z własnej przeszłości, gdyż była tancerką. Dzięki temu jej powieść zyskuje na wiarygodności, co wyczuje nawet laik. Przygodę zakończyła w wieku czternastu lat, przekazała Mirze realne emocje, tę radość z bycia elementem czegoś większego, euforię wynikającą z coraz lepszych rezultatów, treningów. Równocześnie obnażyła te ciemne strony baletu, o których często słyszymy w mediach, chociaż niezbyt się nad nimi zastanawiamy, podziwiając wygimnastykowane ciała na scenie, zwinne oraz eleganckie ruchy. Myślę, że teraz, po przeczytaniu tej pozycji już inaczej będę spoglądała na te dziewczęta, jeszcze mocniej doceniając cały trud włożony w dążenie do perfekcji. • Książka Sari Wilson z pewnością spodoba się osobom, które lubią słodko-gorzkie powieści, skupiające się na życiu wewnętrznym głównego bohatera. Autorka świetnie poprowadziła akcję, wplatając interesujące wątki i ukazując skomplikowane portrety psychologiczne, wzbudzając w czytelniku ogromną gamę emocji. Lektura idealna na wolne popołudnie, spędzone w ogrodzie, przy filiżance owocowej herbaty.
-
Śmierć wydaje się być czymś absurdalnym. Dotyczy obcych, ale nie nas. Sądzimy, że będziemy żyć wiecznie, tak samo nasi bliscy. Jednak przychodzi bolesne przebudzenie, gdy odejście zaczyna stawać się czymś realnym. Jak zrozumieć przemijanie? • Magdalena i Aleksander Gref są szczęśliwym małżeństwem, które wspólnie wychowuje dzieci. Spokojne dni zostają brutalnie przerwane. Ich córka, dwuletnia Oleńka, skarży się na ból brzucha. Apatyczna i marudna, cierpi. Diagnoza lekarzy przeraża rodziców — neuroblastoma. Rak, dotykający przede wszystkim maluchów. Mimo strachu, para rozpoczyna walkę o przyszłość Oli, sięgając po każdą metodę mogącą ją uratować. Zaczynają dzielić czas między dom a szpital. Tak właściwie, to ten ostatni domem się staje. W tym okresie czternastoletnia Karolina Majewska również zmaga się z chorobą. Dowiaduje się, że jej organizm został bezwzględnie zaatakowany przez chłoniaka. Dziewczynę wychowuje tylko matka, gdyż ojciec opuścił je przed laty i wyjechał do Australii. Do jej życia wkrada się też kolejna nowość — przyrodni brat, Wiktor. Losy Karoliny splatają się z losami Oleńki. Dzieli je różnica wieku, ale tworzy się prawdziwa przyjaźń, która owocuje pomocą dla innych dzieci. Młoda Majewska nie chce płakać, zamykać się w sobie. Postanawia działać… • Książki dotykające tematu ciężkich chorób i śmierci są specyficzne w odbiorze. Trzeba mieć konkretny nastrój ku takiej lekturze, ponieważ bywa przytłaczająca w swojej autentyczności i ukazywaniu niesprawiedliwości tego świata. Tym bardziej, gdy fabuła toczy się wokół dzieci. Przyznaję, że odczuwałam dużą ciekawość, zwłaszcza z racji tylu pozytywnych recenzji. Równocześnie, czekałam na porządny moment, bo ciągle czułam, iż to nieodpowiednia pora. Jakbym nie mogła udźwignąć palety emocji, której pojawienia się spodziewałam. Już po skończonej książce stwierdzam — to był dobry wybór, wyciągnęłam z powieści wszystkie najlepsze cechy. Czytałam ją stosunkowo długo, lecz nie z powodu znudzenia albo źle poprowadzonej narracji. Po prostu musiałam stopniowo układać sobie informacje, oswajać towarzyszące mi uczucia. Bywało ciężko, co, wbrew pozorom, świadczy o znakomitym talencie Nataszy Sochy. Stworzyła coś naprawdę przejmującego, do głębi, spędzającego sen z powiek. • Ciekawostką jest fakt scalenia fikcji i rzeczywistości. Magdalena i Aleksander Gref istnieją, ich pociecha zachorowała. To notatki i pamiętniki Magdy posłużyły jako inspiracja oraz ogromna pomoc przy pisaniu powieści, nadając odpowiedni ton. Natomiast Karolina powstała z połączenia kilku różnych osób. Pewnego razu Socha usłyszała od przyjaciółki o córce jej znajomych, która mimo białaczki starała się pomagać innym dzieciom. Zapożyczono od niej imię, ale stała się przede wszystkim symbolem dla tych dzielnych ludzi chcącym rozszerzać dobrą energię, na przekór ich własnemu bólowi. Takie tło ujmuje wiarygodnością, ważną w kwestii tego typu literatury, z czym chyba wielu się zgodzi. • Nie chcę rozpisywać się o aspektach technicznych, bo w tym przypadku nie są najważniejsze. Aczkolwiek muszę wspomnieć, iż Socha ma lekkie pióro, a jej styl charakteryzuje wielkie skupienie na życiu wewnętrznym bohaterów. Ujęła mnie siła płynąca od dzieci, przewyższająca moc większości dorosłych. Nie wynika ona z braku wiedzy na temat powagi sytuacji. Jest naturalna i szczera, możemy brać przykład z maluchów oraz nastolatków, okrutnie doświadczonych przez los, lecz jednocześnie patrzących z optymizmem w przyszłość. Przyznaję się, uroniłam kilka łez w trakcie czytania. • Trzeba nadmienić o samym zakończeniu. Świetne dopełnienie całości, bo nie jest przesłodzone albo zbyt melodramatyczne. Warto zaopatrzyć się w paczkę chusteczek, ewentualnie od razu dwie, zaręczam. Smutek potrafi zbić z nóg, chociaż z każdej strony bije nadzieja, silne wzorce, co idealnie połączono. Pięknie uświadamia, jakie problemy sprawia słuszne podejście do choroby. Jakimi wojownikami są rodzice i dzieci, robiący cokolwiek w ich mocy, aby wzbudzić uśmiech na swoich oraz cudzych twarzach. Dzięki książce Nataszy Sochy nadchodzi refleksja, czy ktoś wokół nas nie potrzebuje pomocy, zwyczajnego pozytywnego gestu. Cudowne opcje ciągle się pojawiają — wolontariat, różnorakie akcje prowadzone przez fundacje. Podanie ręki nic nie kosztuje. • „Apteka marzeń” jest historią wstrząsającą, lecz przepiękną. Myślę, że każdy powinien ją przeczytać, bez względu na gust literacki, bo z tej lektury wynosi się samo dobro. Ja również gorąco zachęcam, abyśmy rejestrowali się w bankach dawców szpiku, gdy mamy tę możliwość. Banalnie, ale prawdziwie: to uratuje czyjeś życie.
-
Podobno koty są kapryśne, chadzają własnymi ścieżkami i nie potrafią okazywać ciepłych uczuć. Nic bardziej mylnego! Warto bliżej przyjrzeć się tym niesamowitym zwierzakom, odkryć ich urok oraz zrozumieć, że koty umieją naprawdę mocno kochać… • Michael King jest bezdomnym człowiekiem, niezwykle smutnym, zgorzkniałym i szukającym pocieszenia w alkoholu. Od wielu lat żyje na ulicach Portland, ledwo wiążąc koniec z końcem. Jego los odmienia się deszczowej nocy, gdy odnajduje pewną kotkę. Zaniedbany i ranny zwierzak potrzebuje natychmiastowej pomocy. Michael po raz pierwszy kupuje karmę oraz leki, nie alkohol. Czuje ogromne zdziwienie, ponieważ rano sympatyczna towarzyszka nadal przy nim trwa. Nie ucieka. King postanawia zaopiekować się kotką, nazywa ją Tabor. Ludzie zaczynają spoglądać na niego życzliwszym okiem, chętniej dając jedzenie i pieniądze. Nadchodzi zima, więc Michael i Tabor wyruszają w podróż do cieplejszego miejsca, przy okazji spotykając mnóstwo dobrych osób. Nawzajem leczą swoje rany. W Montanie mężczyzna idzie z kotką do weterynarza — odkrywa, że jego przyjaciółka ma założony chip, a jej prawdziwy właściciel nigdy nie poddał się w poszukiwaniach. Przed Michaelem pojawia się wielki dylemat: czy zrezygnować z tej niesamowitej relacji? • Od lat trwa wojna między psiarzami a kociarzami. Do której kategorii się zaliczam? Obu! Uwielbiam wszystkie zwierzęta, więc nie umiem rozdzielać je na lepsze i gorsze. Ponad rok temu przeczytałam świetną książkę autorstwa W. Bruce’a Camerona, chyba większość ją zna — „Był sobie pies”. Zrobiła na mnie spore wrażenie, dała wiele wspaniałych chwil. GAdy zauważyłam zapowiedź powieści Britt Collins z automatu pomyślałam, że obie pozycje mogą mieć wspólny mianownik, jakim jest dostarczanie wzruszeń. Nie pomyliłam się w tej kwestii, a teraz na mej półce dwa egzemplarze stoją dumnie obok siebie. Kto wie, może pora na historie o królikach, myszkach, koniach? Da się skompletować niezłą kolekcję! Aktualnie skupiając uwagę na twórczości Collins muszę stwierdzić, że postawiła poprzeczkę wysoko! I to nie tylko za sprawą talentu literackiego, ale też nietuzinkowej osobowości. • Britt nie jest wyłącznie pisarką i dziennikarką, a również działa na rzecz dzikich zwierząt. Udziela się charytatywnie, podróżuje po całym świecie, dociera do najdalszych zakątków, aby pomagać różnym gatunkom. „Duże koty” w Namibii, dzikie konie w Nevadzie, opiekowała się nimi. Udało jej się zebrać mnóstwo pieniędzy dla fundacji. Świetna kobieta, pełna pasji. Jakby stworzona do opowiedzenia tej historii, która przecież wydarzyła się naprawdę! Dopiero w trakcie lektury uświadomiłam sobie, że parę lat temu usłyszałam o Michaelu Kingu i Tabor, co wyleciało mi z głowy. Cieszę się, iż teraz mogłam poznać wszystkie ich przygody, nie zawsze słodkie, kolorowe. • To, co mnie ujęło w książce, to odpowiednie przedstawienie okoliczności, bez lukrowania. Realne zakończenie, poprowadzenie akcji z wręcz reporterską mocą. Wiadomo, że taka podróż, jakiej podjął się Michael, wymagała mnóstwa wyrzeczeń, a jego miłość do Tabor nie była usłana różami. Zdawał sobie sprawę z faktu, iż kotka nie należy do niego, a po prostu się nią opiekuje. Sama zastanawiałam się, co bym zrobiła na miejscu Kinga. Mogę zdradzić, to powszechnie rozprowadzona informacja — Tabor (jej prawdziwe imię brzmi Mata) wróciła do domu. • Pozycja idealna, człowiek ma ochotę i popłakać, i się pośmiać. Uwielbiam bohaterów, chciałabym móc ich wszystkich poznać. Szczególnie Michaela oraz Rona, czyli osobą mającą ogromny wpływ na rozwój historii. Prawdopodobnie już się domyślacie, z jakiego powodu! Nie zapominając o zwierzęcych przyjaciołach, nadających całości dowcipu, pewnej melancholii. Zwłaszcza podczas czytania dedykacji napisanej przez autorkę. Te kilka słów doprowadziło mnie do łez, gdyż przypomniało o moich kotach, które odeszły. Cóż, jeśli książka potrafi tak zauroczyć po pierwszej stronie — wówczas jest nieskończenie warta przeczytania. I puszczenia jej w świat, ponieważ podbiła oraz podbija serca tłumów. Dziękuję za jej stworzenie, Britt! • „Mój przyjaciel kot” jest powieścią niesłychanie ciepłą i wzruszającą. Idealnie wręcz nada się na prezent dla miłośników tych interesujących zwierząt, ale też osób, które nigdy nie mogły ich polubić, z różnych powodów. Coś czuję, że ta książka przekona sporo ludzi do adopcji kociaka — adopcji odpowiedzialnej, oczywiście, do czego również gorąco zachęcam!
-
Marzenia! Są siłą napędową dla wielkich odkryć, są kanwą dla sztuki. Podziwiamy je z westchnieniem, patrząc na ekran kinowy lub telewizyjny. Czytamy o nich w książkach. Słyszymy o nich piosenki. Ale czy sami potrafimy marzyć? • Augusto Cury jest jednym z najpopularniejszych brazylijskich pisarzy. Jego książki, wydawane w sześćdziesięciu krajach biją rekordy sprzedaży. Tworzy poradniki i powieści, ciągle rozwijając swój warsztat. Tym razem porusza temat pozornie banalny, a tak naprawdę, ogromnie potrzebny — marzeń. Cury postanawia udowodnić, że współczesna młodzież ma dużo pragnień, za to snów? Mało. A to one dają fundament rozwoju, o czym wiedzieli wszyscy wielcy tego świata. Autor na podstawie życiorysu, między innymi, Jezusa, Abrahama Lincolna, lecz też własnego, pokazuje, iż warto pobujać w obłokach, nie zapominając o realizacji celu. I sięgać po rzeczy ważne, skupiając uwagę na możliwościach, nie wadach. Jak wiadomo, osoby ignorujące sięganie po owoce swej pracy są skazane na zdecydowaną porażkę. Ale za to ludzie, którzy chcą próbować — zawsze mają sporo szans na sukces. A chyba nikt nie pragnie porzucania szczęścia na rzecz stagnacji? Augusto Cury dzieli się swoimi opiniami, aby jak największe grono zrozumiało, że marzenia nie istnieją wyłącznie w filmach. • Augusto Cury i ja spotykamy się ponownie. Poprzednio przy okazji lektury „Najbardziej inteligentnego człowieka w historii”. Byłam całkiem zadowolona z książki, a tym razem autor zaprowadza czytelnika w zupełnie inne rejony. Gdy zwróciłam uwagę na zapowiedź publikacji, to zaczęły kierować mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony, czułam zainteresowanie rozwinięciem wiedzy o twórczości Brazylijczyka, a z drugiej, martwiłam się, że mam do czynienia z kolejnym poradnikiem pełnym banałów. A takowe często pojawiały się w mych dłoniach. W końcu ciekawość zwyciężyła, egzemplarz dotarł, zabrałam się za kartkowanie stron, analizę każdego rozdziału. Jest ich pięć, więc skończenie książki nie powinno zająć wiele czasu, jednak w moim przypadku było inaczej. Nie z powodu nudy, irytacji, tylko po prostu trudno sklecić odpowiednią opinię, bez zbędnego owijania w bawełnę. Finalnie, jakoś się udało! • W całości nie ma niczego, co mogłoby konkretnie zrazić. To pozycja dość łatwa, przyjemna w odbiorze, miło zapełniająca wolny czas. Zwyczajnie obawiam się, że szybko może wypaść z głowy. Ot, jak fajerwerki, zachwyci na chwilę, a następnie zapomnimy. Myślę, iż winę ponosi deficyt jasnych rad. Wówczas książka byłaby niewątpliwie grubsza, owszem, ale tylko by zyskała. Zwyczajnie brakuje klamry odpowiednio spinającej wszystkie elementy, na ten moment czytelnicy muszą wykazać inicjatywę i wysunąć wnioski. Nie ma w tym nic złego, jednakże zamierzenie autora chyba było odrobinę inne. I to tyle z zarzutów, potem jest lepiej. • Cury przybliża nam sylwetki znanych osobistości w naprawdę ciekawej formie. Początkowo używa wyłącznie ich inicjałów, więc musimy zgadywać, o kim opowiada. Lecz nie sprawia to trudności, łatwo się zorientować, bez dociekania. Robi to w tak frapujący sposób, że chętnie poznałoby się jego spojrzenie na większą liczbę ludzi, zasłużonych w wielu dziedzinach. Właściwie, mogłaby z tego powstać kolejna część, byłabym ukontentowana. Ta stylistyka przypadła mi do gustu mocniej niż zawarta w „Najbardziej inteligentnym człowieku w historii”, jest naturalniejsza, niewymuszona. • Ciężko wybrać najlepszą biografię, gdyż wszystkie trzymają równy poziom. Aczkolwiek trzeba nadmienić, że spodobało mi się, iż autor opisał też własne przygody. To dodało wiarygodności, tym samym fantastycznie poparł swoją tezę dotyczącą marzeń. Jasno pokazuje, często zadowalamy się byle czym, nie mamy siły lub ochoty, aby sięgać po to, co nam się należy, jeśli popracujemy i nauczymy się zdrowo planować. Nawet abstrakcyjnie. Boimy się ryzyka, wolimy spokojnie tkwić w miejscu, chociaż czujemy, że stać nas na więcej. Cury próbuje wyjaśnić starą, acz nadal aktualną życiową prawdę — marzenia nic nie kosztują, a zdecydowanie mogą poprawić nie tylko nastrój, ale też każdy aspekt istnienia. • „Nie porzucaj marzeń” jest dobrą lekturą na leniwe popołudnie. Gdy szukamy czegoś lżejszego, lecz równocześnie poruszającego temat ważny oraz interesujący. Z pewnością spodoba się miłośnikom twórczości brazylijskiego pisarza, osłodzi oczekiwanie na następne pozycje, które zapewne zostaną w Polsce wkrótce wydane!
-
Czasem wydaje się, że mamy wszystko i nic nie jest w stanie zburzyć naszego szczęścia. Cieszymy się każdym momentem, zdecydowanie odczuwając, iż dobra passa będzie trwał wiecznie. Jednak los bywa nieprzewidywalny, w naprawdę okrutny sposób. Potrafi zniszczyć radość w ciągu sekundy… • Alice Culvert to kobieta spełniona. Mieszka w Nowym Jorku. Ma pasję, artystyczną duszę, urodę, wspaniałego męża, Olivera, kilkumiesięczną córeczkę. Żyje intensywnie, czerpiąc garściami. Pewna siebie, swoich atutów, czasami sprawia wrażenie narcystycznej. Myśli, że nic nie zdoła zatrzymać jej pędu, lotu z dala od wszelkich problemów. Niestety, upadek okazuje się brutalny oraz bolesny. Kobieta zaczyna się gorzej czuć, a diagnoza dobija — ostra białaczka szpikowa. Alice potrzebuje przeszczepu szpiku kostnego, natychmiastowego wdrożenia w leczenie. Ta sytuacja diametralnie zmienia całą rodzinę. Culvertowie zdają sobie sprawę z faktu, że Alice może nie dożyć dorosłości małej Doe. Na szczęście, kobieta ma wokół siebie cudowną matkę, wiernych przyjaciół, a co najważniejsze, męża. Rozpoczyna się dramatyczna walka o poprawę stanu zdrowia, która jest okupiona wieloma łzami, tragicznymi splotami wydarzeń. Oliver rozumie, iż biurokracja ma beznadziejny wpływ na ratowanie chorych, a chęć naprawy sytuacji stopniowo wpędza go w załamanie. Na obrazku pozornie idealnego małżeństwa pojawiają się rysy. Czy uda się ocalić i miłość, i życie? • Muszę się przyznać, że czasami (w porządku, często) zdarza mi się oceniać książkę po okładce. No, może nie oceniać, a wyrażać ogromną ochotę na przeczytanie danej pozycji. Tak było w tym przypadku. Gdy zauważyłam zapowiedź premiery powieści Charlesa Bocka, to niezbyt skupiłam się na treści. Szata graficzna po prostu podbiła moje serce. Mało potrzeba, aby zauroczyć człowieka. Po pierwszym wrażeniu zaczęłam zgłębiać się w sam opis, który wydał mi się na tyle ciekawy, że już zrozumiałam, iż rzeczywiście powinnam sięgnąć po tę publikację. Lektura za mną, więc jestem gotowa stwierdzić — dobry wybór. Jakoś ostatnio mam szczęście trafiać na książki związane z rzeczami ciężkimi. Tym razem tematyka krąży wokół choroby. Wyniszczającej, zdradliwej. Odrobinę obawiałam się tej lektury, natłoku poruszeń. Zechciałam zaryzykować, było warto. Chociaż dziwna „duchota” nadal mi towarzyszy. • Koniecznie muszę wspomnieć, że Charles Bock dobrze wie, o czym pisze. Jego żona, Diana Joy Colbert, przegrała walkę z rakiem krwi. Kobieta w ciągu choroby prowadziła dzienniki, gdzie marzyła o stworzeniu publikacji opowiadającej o jej przeżyciach. Niestety, nie zdążyła tego zrobić. Jednak zostawiła sporo notatek, które pozwoliły Bockowi odpowiednio poprowadzić narrację „Alice i Olivera”, z perspektywy umierającej osoby. Kolejnym wspólnym mianownikiem między powieścią a rzeczywistością jest malutka córeczka. Lily miała sześć miesięcy, gdy Diana została zdiagnozowana. To wszystko dodaje wiarygodności. Doskonale czuć, że autor przeszedł przez piekło. Piękny hołd złożony ukochanej kobiecie, o której ciągle pamięta. • Bock ma skłonność do rozszerzania wątków, o dużo technicznych szczegółów, małych detali, pozornie niewiele wnoszących do akcji. Świetnie rozumiem, że mnóstwo czytelników może się poczuć znudzonych tych zabiegiem. Mnie przypadło to do gustu, głównie ze względu na kryjącą się za fikcją historią Diany. Myślę, iż pisarz pragnął nadać swojemu dziełu porządny rys prawdy. Dlatego nie warto się spieszyć w trakcie lektury, dać sobie czas, chłonąć każdą linijkę. Ja sama powolutku przechodziłam przez kolejne rozdziały, na przekór ogromnemu zainteresowaniu dalszymi wydarzeniami. Chyba troszkę bałam się zakończenia. • Bohaterowie są ludzcy. Charles Bock nie narysował laurki idealnej pacjentki, nad którą należy się ciągle litować. Alice ma trudny charakter, jednak stopniowo zaczyna wzbudzać jakiś dziwny rodzaj sympatii. Prawdopodobnie wynikający z jej braku perfekcji. Natomiast za najciekawszą postać uznaję Olivera. Nie chciałabym zdradzać zbyt wielu faktów, aby nie uprzedzać, ale jego zachowanie to szalenie interesujący portret psychologiczny człowieka cierpiącego z bliskim. Z pewnych względów nie wiem, czy dotknie Was współczucie, chociaż uważam, że również będziecie zaintrygowani. Osobiście długo biłam się z myślami w tej kwestii! Trochę żałuję, iż autor częściej skupiał się na przebiegu choroby niż życiu wewnętrznym. Mimo tego, sporo można sobie dopowiedzieć, bez zbędnej imaginacji. • „Alice i Oliver” to książka poruszająca skomplikowany temat, złożony, wprowadzająca w dość depresyjny nastrój, lecz jednocześnie potrzebna. Spodoba się osobom niebojącym się prawdziwych wzruszeń, drżenia o los bohaterów, które są w stanie znieść tę dawkę emocji. Wówczas będą zadowoleni. Bardzo dobra powieść, mimo drobnych niedociągnięć, w ogólnym rozrachunku wypada na plus.