Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Najnowsze recenzje
-
Blichtr, romanse, sława — wbrew pozorom taki zestaw wzbudzał zainteresowanie również kilkadziesiąt lat temu. Owszem, nasi dziadkowie również ekscytowali się skandalikami wywoływanymi przez ówczesne gwiazdy. Czy dzisiaj Zula Pogorzelska trafiłaby na łamy plotkarskich gazet? • Sławomir Koper zdążył napisać mnóstwo książek, ale to moje pierwsze spotkanie z jego twórczością. Cieszę się, bo już od dłuższego czasu planowałam bliższe zaznajomienie z tematami przedstawianymi przez autora. „Historyk, który chce pokazać ważne osobistości w dziejach naszego kraju w życiu codziennym, nie unikając drażliwych tematów”. Tak właśnie głosi jeden z artykułów poświęconych Koperowi (mam nadzieję, że poprawnie odmieniam nazwisko). A ja od lat zgłębiam się w opowieści o starych dziejach, poszukując samych ludzkich aspektów. Bez suchych dat, z odrobiną pikanterii. Gdy tylko zobaczyłam, że w „Gwiazdach Drugiej Rzeczypospolitej” pojawia się Bodo, Pogorzelska i Mankiewiczówna, to już wiedziałam, że koniecznie muszę przeczytać. Zauważyłam, iż z książek Kopera można sobie zrobić pokaźną kolekcję. Wszystkie są wydane w taki sposób, aby ładnie prezentowały się na półce. Chętnie zebrałabym wszystkie, tylko gdzie je pomieszczę? • Druga Rzeczpospolita obfitowała w cały panteon gwiazd, które bawiły widzów nie tylko występami na deskach teatrów i ekranach kin, ale też swoimi związkami i wywiadami. Niektórzy uwielbiali epatować życiem prywatnym. Inni zazdrośnie go strzegli, uciekając przed ciekawskim wzrokiem gapiów. Świat aktorów przeplatał się ze światem polityków, sportowców. A wszystko działo się w kuluarach, w pewnym momencie wychodząc na zewnątrz. Śmiech, łzy — i wtedy ludzie wybuchali radością lub płaczem. Zupełnie niczym teraz, a to tylko dowodzi tego, że pewne sprawy nie ulegają zmianie mimo upływu lat i zim… • Jak wspomniałam, często sięgam po pozycje poruszające kwestię Drugiej Rzeczypospolitej. Sporo informacji zawartych w książce Kopera znałam już wcześniej, niektóre za to mnie zaskoczyły. W ogólnym rozrachunku jestem zadowolona, bo spędziłam przyjemny i wzruszający czas odświeżając wiedzę, równocześnie uzupełniając ją o różne ciekawostki. Wydanie całkiem trafiło w mój gust, choć lepiej prezentowałoby się w twardej oprawie. Z tego, co się orientuję, to i taka wersja jest dostępna, więc polecam dopłacenie kilku złotych. Oprócz treści dodano także sporo zdjęć — niestety, nie na kredowym papierze. Książka nie jest jakaś monstrualnie gruba, czcionka należy do tych większych, więc całość pochłonęłam naprawdę szybko. Interesujący sposób na spędzenie wolnego popołudnia, sama zawinęłam się w koc i czytałam, czytałam… • Styl Kopera jest przystępny, bardzo wciągający. Autor nie skupia się jedynie na domysłach, przedstawia sporo konkretnych faktów, życiorysów. W barwny sposób opisuje anegdoty, ze strzępków informacji buduje konkretny fragment. Odnoszę wrażenie, że książka jest kolejną częścią z wielu, stąd brak, przykładowo, Heleny Grossówny. Przy najbliższej okazji muszę przejrzeć resztę twórczości Kopera, bo jestem ciekawa, czy moje przypuszczenia są zgodne z prawdą. Cóż, to dobry powód, aby wybrać się do księgarni! Coś czuję, że chyba rzeczywiście muszę poszukać półek na następne egzemplarze… • Widzimy nie tylko kolorową część życia gwiazd, ale też tę smutną i ponurą. Wielu z nich zmagało się z poważnymi problemami natury emocjonalnej, kryjąc je za sztucznym uśmiechem. Bardzo bolesne są dla mnie wspomnienia o filmach, które nie przetrwały wojennej zawieruchy, a mogłyby cieszyć kolejne pokolenia. Cóż, tutaj musimy pozostać w sferze domysłów, choć wizje te są bardzo piękne. W trakcie lektury wpadałam w takie nostalgiczne momenty, równocześnie ciesząc się, że dane nam jest obcowanie ze sztuką. Chciałabym Was wszystkich zachęcić, abyście poczytali trochę o naszych rodzimych gwiazdach, bo ich losy mogłyby się nadawać na świetny film. Może kiedyś ktoś go wyreżyseruje? • Książkę skonstruowano w ten sposób, że zainteresuje nie tylko fana takich klimatów, ale także osoby, które dopiero rozpoczynają przygodę. Dajmy się porwać, zatańczmy z Zulą, puśćmy kokieteryjne oczki do Toli — niech mijają godziny spędzone na odkrywaniu!
-
Tragedia może spaść na człowieka nagle, z zaskoczenia. Jak dalej żyć, gdy zmienia się wszystko wokół? Poszukiwanie normalności wśród upokorzenia i strachu jest trudno, ale realne. Czy można na moment zapomnieć o przeszywającym bólu? • Ciągle istnieję jakoś w przeszłości. Uwielbiam książki, które przybliżają mi momenty trudu, dość odległe, ale jednocześnie świeże. Pełne niezasklepionych ran. To lektury wymagające skupienia, sięgam po nie z przerwami. Odsapnięcie i zebranie myśli zwykle zajmuje sporo czasu. Tym razem poznałam okupowaną Polskę, a pomogła mi w tym niejaka Mary Berg. Prawdopodobnie każdy z nas dużo słyszał i czytał o wojennej rzeczywistości. Jednak zawsze cudownie jest spojrzeć z perspektywy innego człowieka. Długo przeżywałam historię Anny Frank i podobne odczucia trzymają się mnie dzięki Mary. Ich losy różnią się w wielu momentach, ale łączy je nagłe załamanie się dotychczas znanego świata. Realność słów Berg potrafi przybić i jednocześnie wzmóc determinację. Oby te czasy już nigdy się nie powtórzyły. Obyśmy mogli uchronić wszystkich przed złem — czy to możliwe do zrealizowania? • Mary Berg, a raczej Miriam Wattenberg ma piętnaście lat, gdy zaczyna pisać pamiętnik. Nastolatka i jej rówieśnicy doznają szoku — nadchodzi przerażająca w swym okrucieństwie wojna. Młodzi ludzie starają się egzystować w miarę naturalnie, choć należy to do prawdziwych wyczynów. Mary aktywnie bierze udział w życiu kulturalnym warszawskiego getta — artystycznie utalentowana poznaje Władysława Szpilmana, Marysię Ajzensztadt. Rodzina Wattenbergów posiada zabezpieczenie w postaci amerykańskiego paszportu matki, ale Mary uważnie obserwuje swoje otoczenie. I w ten sposób zapełnia dwanaście zeszytów… • Styl Mary jest taki swojski, prostolinijny. Tym bardziej uderzają przedstawiane przez nią wydarzenia. „Zagłada” — cóż za obco brzmiące słowo. Niestety, dla pewnego rodzaju ludzi było czymś potrzebnym i usprawiedliwionym. Od opisywanych momentów minęło kilkadziesiąt lat, a wiele fragmentów potrafi tak wzruszyć, że odnosi się wrażenie, iż jest się naocznym świadkiem. Choćby pomoc dla dzieci będących pod opieką Janusza Korczaka i Stefanii Wilczyńskiej — nie zdradzę więcej, ale uprzedzam o możliwości kompletnego rozklejenia. Ogromną dojrzałością odznaczała się młodzież, nie bez powodu uznawana za wzór. I trzeba o tym pamiętać. Pielęgnować, opowiadać. Poszerzać wiedzę, mimo emocjonalności. • W Internecie można trafić na wiele artykułów dotyczących postaci Mary Berg, więc uchylę rąbka tajemnicy (to chyba średnie określenie). Przeżyła, została obywatelką Stanów Zjednoczonych i podkreślała, że miała dużo szczęścia. Doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, iż wielu jej znajomych zginęło. To wzbudzało poczucie wstydu, a mnie samą skłoniło do wielu refleksji. Jak ja zachowywałabym się w obliczu śmierci? Getto oznaczało głód, mordowanie dla zabawy, niepewność jutra. Cała gama czerni i odcienie bieli, gdy próbowano nadawać chwilom odrobinę spokoju. • Sam Julian Tuwim wypowiedział się na temat historii Mary Berg. O tym, jak jej słowa zabierają nas w wycieczkę po Warszawie. Bardzo smutną, ale potrzebną. Oryginalnością odznacza się zmysł obserwacji, który posiadała Mary. Dobrze wiedziała, że wielu ma gorzej od niej. Unieśmiertelniła na kartach pamiętnika anonimowych ludzi, błysk łez i okruchy uśmiechu. Takie książki zawsze czyta się z przeświadczeniem o ich ważności. Podkreśliłam to już kilka razy — sądzę, że tak trzeba. Często zaznaczam, iż lubię sytuacje, gdy chcę kontynuować poszukiwania. Dlatego z radością przejrzę inne informacje dotyczące Berg, bo jej życiorys naprawdę fascynuje. Cieszę się, że na nią trafiłam. • Tę pozycję polecam przede wszystkim miłośnikom lektur stosunkowo ciężkich, ale wywołujących mnóstwo emocji. Historia ma to do siebie, że daleko jej do słodyczy, choć te gorzkie pigułki są niezbędnym elementem życia. Mogą wiele nauczyć, wyjaśnić i otworzyć oczy. Często, a za każdym razem takie doznanie jest świeże.
-
Delikatny śnieg prószy za oknem, gdy dzieci już leżą w swoich łóżkach. Jedyne światło pochodzi od małej lampki, która też zaczyna gasnąć. Kto odwiedza domowników? Słychać tylko tupot stóp i perlisty śmiech… • Podobno jestem dorosłą kobietą, ale ogromną frajdę sprawia mi odkrywanie bajek. Szczególnie tych pięknie wydanych, o poetyckiej treści. Chętnie je kupuję w ramach prezentu, równocześnie kolekcjonując najciekawsze pozycje. I jedną z nich stała się „Skrzat nie śpi”. Astrid Lindgren znamy prawdopodobnie wszyscy. Zasłynęła wieloma książkami, które nie tracą na aktualności mimo upływu lat. „Dzieci z Bullerbyn” nadal mi towarzyszą i tworzą aurę pełną dziecięcego ciepła. Tyle wspomnień! Nazwisko autorki automatycznie tworzy we mnie same pozytywne odczucia. „Skrzat nie śpi” to książeczka idealna na zimowe wieczory. Wiem, że nadeszła już upragniona wiosna, jednak zapiszcie sobie ten tytuł. Myślę, że Wasze dzieci będą zachwycone, gdy razem z Wami zaprzyjaźnią się z tak sympatycznym stworkiem. Do lektury podeszłam na tyle sentymentalnie, że uroniłam łezkę wzruszenia. Niech będzie to najlepszą rekomendacją. • Piękna zima, choć sroga i mroźna. Wszyscy od dawna śpią, tylko nieznany mieszkaniec zwiedza okolicę. Widział już setki takich zim, jednak każda robi na nim wrażenie. Schodzi ze strychu, aby czuwać nad wszystkim. Kim jest? Skrzatem. Pełen troski odwiedza gospodarskie zwierzęta i okazuje im dużo miłości. Równocześnie pamięta też o ludziach, szczególnie tych najmłodszych. Pochyla się nad każdym, marzy o wiośnie i jaskółkach latających po niebie… • Polacy mają Juliana Tuwima, a Szwedzi Viktora Rydberga. Stworzył on wiersz zatytułowany „Skrzat”. To nim zainspirowała się Astrid Lindgren tworząc swoją bajkę. Niestety, nie odnalazłam polskiego tłumaczenia, ale w Internecie można znaleźć angielskie tłumaczenie. Jeśli sięgnięcie po pomysł Astrid, to zyskacie ciekawe porównanie. Skrzaty są ważną częścią szwedzkiego folkloru, świetnie odnajdują się też w Polsce. Szczególnie w atmosferze Bożego Narodzenia. Z tym kojarzy mi się klimat bijący z kart książki. Magia, zapach pierników i ziewanie, gdy przygotowania przeciągają się do późnej nocy. Wówczas warto znaleźć moment na odsapnięcie i przeczytanie z dzieckiem niesamowitych słów. • „Skrzat nie śpi” został napisany prostolinijnym, ale zachwycającym językiem. To trudny do złapania ognik, ale na pewno znacie te emocje — spokój rozpływający się po wnętrzu, optymizm. I nutka nieokreślonego smutku. Lindgren za pomocą swojej twórczości trafia prosto w serce. Tym razem podobnie. Chciałabym móc z podobnym wdziękiem opisywać otoczenie. Dar, którego nie można się nauczyć. I chyba sekret fenomenu Astrid. Otwarty umysł i pielęgnowanie resztek beztroski, która jest znana dzieciom. Oj, aż zachciało mi się przeczytać wszystkie książki Lindgren, jeszcze raz! • Wydanie — absolutnie fenomenalne! Autorką ilustracji jest Kitty Crowther, belgijska plastyczka i pisarka. To te obrazki są idealnym dopełnieniem książki. Przyjemne dla oka, zajmujące każdą stronę. Samo wydanie zasługuje na uwagę. Przypomina mi te stare, jeszcze pamiętające czasy naszych rodziców. Szyte, tworzone z dbałością o detale. „Skrzat nie śpi” świetnie prezentuje się na półce! I idealnie nadaje na podarunek, nie tylko dla milusińskich, ale też kolekcjonerów, jak ja. Łatwo przenieść się do uśpionego gospodarstwa i razem z głównym bohaterem oglądać senny krajobraz. Teraz właśnie myślę, że to atmosfera charakterystyczna dla Skandynawii — niepokojąco śliczna. I jak już wspominałam, stworzona na zimowe wieczory. • Jeżeli lubicie planować Boże Narodzenie już kilka miesięcy wcześniej, to serdecznie polecam Wam tę książeczkę. Możecie nią obdarować dziecko na samym początku grudnia. Oboje świetnie wprowadzicie się w klimat. Nawet, gdy na dworze jeszcze nie pojawi się śnieg. Wypatrujcie! Może wówczas zauważycie ślady maleńkich stópek…?
-
Honor i męstwo są cechami niezwykle ważnymi w życiu. Należy o nie dbać i je pielęgnować. Czy łatwo to zrobić, gdy żyje się wśród intryg, krwawych bitew? Czy w szaleństwie wojny można znaleźć lojalnych przyjaciół? • Mam tendencję do trafiania na cykle książek i zaczynania od środka. Tak było w tym przypadku, po raz kolejny. Django Wexler, autor kompletnie dla mnie nieznany. Lubię stawiać sobie wyzwania, więc postanowiłam zapoznać się z jego twórczością. Przyznaję, że poleciałam przede wszystkim na okładkę. Jest bardzo w moim stylu — ładne, pozbawione kiczu zdjęcie i tłoczone na srebrno litery. Książka pięknie prezentuje się na półce, choć rozmiary posiada dość spore. Gruba pozycja, więc nadaje się przede wszystkim do poczytania w wygodnym fotelu albo łóżku. Na rozpoczęcie przygody wybrałam deszczowy wieczór. Zaopatrzona w herbatę i koc zabrałam się za lekturę, nastawiona na świeże doświadczenia. Wcześniej nie spotkałam się z „flintlock fantasy”, nawet samo pojęcie jest czymś oryginalnym. Zabrzmiało na tyle ciekawie, że dostatecznie zachęcona podeszłam do całej sprawy optymistycznie. Odkrywanie sprawia frajdę! • Umiera król — zdarzenie tragiczne w skutkach. Vordan staje się miejscem ogarniętym przerażającą wojną, a wszystko kontroluje istny fanatyk. Człowiek niebezpieczny i pełen zwariowanego przekonania o swojej wyższości. Zły los chce odmienić żołnierz, Marcud D’Ivoire. Wydarzenia stają się coraz bardziej zagmatwane, gdy wszystkie mocarstwa stają do walki z Vordanem. Jednak generał Janus bet Vhalnich chce pokazać, że zwycięstwo jest możliwe. Na czele pułku stoi Winter Ihnerglass — i mierzy się ze swoimi słabościami. Podstępni kapłani prastarego zakonu liczą, iż ich umiejętności i magia zdołają przechytrzyć Janusa… • Początki były naprawdę trudne. Sama fabuła „Ceny męstwa” mnie zaciekawiła, jednak musiałam kilka razy wracać do minionych stron. Zgłębienie się w konkrety, gdy nie zna się poprzednich wydarzeń jest dość trudne, ale rzadko się poddaję. Warto przebrnąć przez kłopotliwe sytuacje, bo każdy kolejny rozdział stawał się dla mnie coraz bardziej zrozumiały i klarowny. Książkę można sklasyfikować przede wszystkim jako fantasy, ale nadmieniam — czuć w tym naleciałości historyczne. Czasem odnosiłam wrażenie, że czytam o rewolucjach i bitwach, które naprawdę się wydarzyły. Nie wiem, czy Django Wexler jest pasjonatem historii. Mimo tego sądzę, że to zamierzony zabieg. • Styl autora jest przede wszystkim obrazowy. Widać przyłożenie się nie tylko do przedstawienia otoczenia, ale też emocji bohaterów. Czytelnik bierze aktywny udział w wydarzeniach, można poczuć się ich częścią. Równocześnie mamy dostęp do całej gamy intryg i knowań. Dużo polityki, czystej wojny. Wszystko okraszono magią, choć ten wątek jest, według mnie, tylko interesującym dodatkiem. Jak wspomniałam wcześniej, mimo otoczki fantastyki widzę w „Cenie męstwa” dużo prawdy. I zachwycam możliwością obserwowania całej akcji oczami jednego z żołnierzy. Początki nie należą do łatwych — a jak miło w końcu wgryźć się w książkę. • Bohaterowie są charakterystyczni. Największą uwagę poświęciłam Winter Ihernglass, kobiecie silnej, bezkompromisowej. Przebiera się za mężczyznę, aby nikt jej nie zarzucił jakiejkolwiek słabości na froncie. Żyje z wewnętrznym konfliktem, gdy zdaje sobie sprawę z faktu, że musi poprowadzić swoich przyjaciół. Ona, będąca dowódcą. I potrzebująca rozdzielenia wszystkich spraw. Winter zasługuje na pochylenie się nad jej osobą — fascynująca. Książka może wydawać się przydługa, dlatego radzę, abyście podeszli do niej spokojnie i z zapasem wolnego czasu. Zwłaszcza, że to już trzecia część! A w planach są kolejne dwie. Idealna pozycja dla tych, którzy lubią fabułę rozłożoną na tysiące stron. Świetne zapełnienie wieczorów.
-
Ciąża, poród, posiadanie ukochanego dziecka — brzmi pięknie. Jednak są kobiety, które czują przytłoczenie. Tak mocne, że bolesne. Obijają się o ściany własnej psychiki i szukają wyjścia. Jak mogą naprawić myśli? Jak mogą sprostać tak odpowiedzialnemu zadaniu? • Ostatnio spotkałam się z wieloma skrajnymi opiniami o tej książce. Emocje, które wzbudziła w czytelnikach zafascynowały mnie na tyle, że postanowiłam sama zapoznać się z treścią. Jak wspominałam przy okazji innej recenzji — nie jestem jeszcze matką, ale interesują mnie powieści poruszające tematykę macierzyństwa. Szczególnie, jeśli są trudne i wymagające pewnego skupienia. „Książka określana mianem najskuteczniejszej pigułki antykoncepcyjnej” — głosi opis na okładce. Trochę przerażające, ale równocześnie ciekawe. Czego się tak naprawdę spodziewać? Szata graficzna utrzymana w błękicie i różu. Już po lekturze mogę stwierdzić, że treści bliżej do odcieni szarości. Przytłaczające, lecz refleksyjne. Myślę, iż niektóre kobiety wspomnieniami wrócą do swoich początków, gdy stawały się matkami. Inne, tak jak ja, pomyślą przyszłościowo. Czy rodzicielstwo jest rzeczywiście na tyle trudne, aby chcieć przed nim uciec? Zwłaszcza, gdy biegamy po omacku między skrajnościami. • Ariella, zwana przez wszystkich Ari, właśnie tworzy pracę doktorską. Rok temu urodziła Walkera, żyje w związku z piętnaście lat starszym Paulem. Kobieta próbuje odnaleźć się w roli matki, co przysparza jej wielu trudności. Maksymalnie skupia myśli na dziecku. Niestety, są to refleksje pełne bólu i rozpaczy. Ciągle nie może wyrzucić z siebie traumy po cesarskim cięciu, walczy z napadami złości i histerycznego płaczu. Zbliża się do depresji, gdy na jej drodze staje ciężarna Mina. Ari nie czuje wsparcia w nikim ze swoich bliskich, więc postanawia zaprzyjaźnić się z Miną. Wierzy, że wzajemnie dojdą do porozumienia i ważnych wniosków w walce ze swoimi demonami… • „Od urodzenia” jest pozycją mocną w przekazie. Bardzo chaotyczną, jednak uważam, że to zamierzony efekt. Autorka pokusiła się o krótkie akapity i często przeskakiwanie z jednego tematu na drugi, najczęściej kompletnie oderwany od poprzedniego. Gorzkie słowa Ari dotyczą nie tylko jej wrażeń z przebywania z małym Walkerem, ale także wraca do czasów własnego dzieciństwa. Bohaterka dużo opowiada o swojej matce i ich trudnych relacjach. Ten wątek chyba najbardziej mnie zaciekawił, bo poniekąd wyjaśnia rozchwianie emocjonalne, które towarzyszy Ari. Równocześnie widać, że to zaledwie jeden z powodów. Inne pochodzą gdzieś z zakamarków, które wcześniej były głęboko uśpione. • Styl Elisy Albert należy do tych ostrych i konkretnych. Wkłada do ust swoich bohaterek słowa dosadne. Niczego nie woaluje w piękne określenia, wręcz ociekające od słodyczy. Nazywa rzeczy po imieniu, choć może się to nie spodobać osobom, które wolą łagodniejsze klimaty. Ja doceniam taką szczerość, mimo ocierania się o wulgarność. Albert chyba całkiem dobrze wykonała swoją pracę, bo momentami miałam ochotę udusić Ari, gdy wpadała w rzewne tony. A za chwilę żałowałam. Dużo miejsca poświęcono Minie, jednak to główna bohaterka najmocniej zapadła mi w pamięć. • Ari to piekielnie inteligentna kobieta i często rzuca nazwiskami artystów. Przyznam, że wiele z nich sobie zapisałam poznając w ten sposób naprawdę interesujące persony. Taki sympatyczny dodatek do tej, nie ukrywajmy, trudnej lektury. „Od urodzenia” wzbudza we mnie mieszane uczucia, bo czasem trudno połapać się w chronologii — a raczej jej braku. Trafiłam na słabsze i lepsze momenty, ale w ogólnym rozrachunku książka wychodzi na plus. Przede wszystkim dzięki prawdzie, którą w niej zawarto. Depresja poporodowa może dotknąć każdą świeżo upieczoną matkę. Nie zgadzam się z oceną widniejącą na tyle okładki. „Pigułka antykoncepcyjna”? Nie. Daleko mi do zniechęcenia względem posiadania dziecka. Jednak większą uwagę zwracam na to, że nie zawsze początki są różowe. • „Od urodzenia” polecam osobom zainteresowanym tematyką. To porządnie skonstruowane studium psychiki kobiety potrzebującej pomocy. I to nie tylko takiej z otoczenia, ale płynącej z wewnątrz, z ukrytych pokładów energii. Będę miała na uwadze dalszą twórczość Elisy Albert. Myślę, że każda kolejna książka będzie jeszcze bardziej dopracowana.